Forum Grupa Wsparcia Psychicznego Strona Główna Grupa Wsparcia Psychicznego
"Weź tyle, ile potrzebujesz. Daj tyle, ile możesz"
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Marta Kotwica - "W pustym świecie głodu (Pamiętnik Wero

 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Grupa Wsparcia Psychicznego Strona Główna -> anorexia nervosa
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sensitive
Administrator



Dołączył: 29 Lis 2010
Posty: 108
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łódź

PostWysłany:     Temat postu: Marta Kotwica - "W pustym świecie głodu (Pamiętnik Wero

26 lipca 2004r.


Mam na imię Weronika. Mam 17 lat. Od trzech lat karmię się głównie głodem. Leczę się od 8 mies. w szpitalu, pod okiem specjalistów - oczywiście są to specjaliści od chorób, nie od naprawiania życia, więc nie wierzę w to, że mogliby mi pomóc..
Piszę ten pamiętnik, bo tak kazała mi lekarka. Powiedziała, że to mi może pomóc, więc postanowiłam spróbować.
Mówią, że jestem chora, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Kiedy to się zaczęło? Nie wiem kiedy to się zaczęło... To nie ma początku. Nagle cię dopada i potem już nic nie jest takie samo, bo ty jesteś inny - masz swoje sprawy, swój mały świat, o którym wiesz tylko ty. Tylko ty wiesz ile razy zasypiasz z pustym żołądkiem i ile bluzek musisz zakładać pod sweter, żedy ukryć smuklejsze ciało.

Kiedyś miałam inne życie - był zachwyt wiosną, chlapanie się w basenie latem, był grill i chodzenie po kałużach jesienią, rzucanie się śnieżkami zimą. Lata, kiedy żyła moja mama, kiedy miałam rodzinę, pamiętam jak przez mgłę i właściwie nie wspominam ich szczególnie często. Teraz jest po prostu inaczej - w końcu jestem prawie dorosła. Moja rodzina? Tak, kiedyś ją miałam.
Ona. Moja mama. Umarła trzy lata temu.
On. Podobno ojciec. Zaraz po pogrzebie powiedział, że należy panować nad emocjami. Od tamtej pory w jego twarzy już nigdy nie widziałam niczego ponad melancholią. Czysta obojętność.
Nigdy mnie nie bił, nawet nie krzyczał, a mimo to czułam ból pod każdym spojrzeniem - pełne było obojętności. Widział mnie przecież, a wyglądał, jakby miał puste oczy. Wiele razy patrzyłam na jego pozagryzane ręce - marzyłam, żeby wziął kabel żelazka, pas, cokolwiek i bił mnie do nieprzytomności, aż poczułabym, że mnie widzi, że widzi moją zaczerwienioną skórę, otarcia i drobne nacięcia. Chciałam, żeby widział ból, jaki mi zadaje. Niestety moich zwykłych, zranionych uczuć nie dostrzegał.

Po śmierci mamy w domu zrobiło się nagle cicho i spokojnie. Idealny, doskonały dom, gdzie nikt nie krzyczy, nikt na nikogo nie podnosi ręki... Idealny... do patrzenia na nietknięte serwety na stołach, zegary, które stały dokładnie tam, gdzie kilka miesięcy wcześniej. Pulsująca życiem przestrzeń zmieniła się w grobowiec. Powietrze jakby zastygło. Duszna atmosfera krępowała ruchy. W tym pustym domu czułam się zbędna, niechciana. Byłam przedmiotem - takim samym jak wieszaki, półki, zegary. Czasem zastanawiałam się czy, gdybym nie wracała do domu przez kilka dni to by zauważył moją nieobecność, ale nigdy nie uciekłam naprawdę. Chowałam się tylko w sobie, w szafie, pod kocem we śnie albo w półprzytomności.
Tak nagle mój świat się zawalił... nie, on się po prostu zatrzymał - jak zepsuta karuzela - przestał się kręcić. Wskazówki zegarów sunęły wolno. Nigdy nie chciała nadejść wiosna. Dni nie różniły się od siebie. Dookoła wciąż był ten sam bałagan myśli, uczuć przeplatanych obojętnością, z zepsutego kranu ciekła woda, a ja liczyłam - raz... dwa... trzy... cztery... nie wiedziałam kiedy krople odliczały minuty, kiedy godziny czy całe dni... wsłuchiwałam się w twardy dźwięk rozbijających się o podłogę istnień... i czułam się tak, jakby nic nas nie dzieliło, choć one z wody, a ja z kości i skóry, robiłyśmy to samo - krople i ja. One popełniały samobójstwa średnio co dwie sekundy, ja - raz - głową o ścianę, dwa - drucianą szczotką po udzie... trzy - żyletką po ramieniu...
Nic nie miało znaczenia. Czułam się nikim i żyłam jak nikt. Z początku jeszcze udawałam, że wszystko jest OK. Chciałam uwierzyć w swój sztuczny uśmiech. Początkowo w miarę dobrze się uczyłam, miałam przyjaciół, chłopaka. Ale ta pustka wewnątrz była nie do zniesienia - nie mogłam jej zdusić jedzeniem, więc przestałam jeść. Myśli o zniknięciu, samobójstwie niszczyły mój świat. Jak się później dowiedziałam - to były początki długotrwałego smutku, depresji. W końcu przestały mnie obchodzić opinie innych, szkoła, sąsiedzi, znajomi, chłopak...

Moje posiłki? Z czasem przyzwyczaiłam się do głodu. Jedzenie sprawiało mi ból - sama myśl, że miałam w siebie wchłaniać coś z zewnątrz, z tego umarłego świata, była przerażająca. Niejedzenie było sposobem na uniknięcie cierpienia.
Przez jakiś czas było mi dobrze, gdy czułam ssanie w żołądku, ten przyjemny stan lekkiej euforii... uwolnienie się od brudu codzienności w postaci jedzenia. Uczyłam się tabeli kalorycznych na pamięć jak dzieci alfabetu. Czułam, że ta wiedza jest cenniejsza od tego, czego kiedykolwiek wcześniej się uczyłam.
Poznawałam nowy, tak egzotyczny dla mnie, świat głodu. Fascynował mnie, chciałam poznać go dogłębnie, wydawał mi się głęboki jak sam głód - taki najsilniejszy, najmocniejszy. Podobało mi się, że w tym świecie panuje sprawiedliwość - kiedy się poświęcam i dążę do czegoś - prędzej czy później dostaję nagrodę - osiągam to, co chciałam.

Mam skurcze nadgarstków - czasem mi się to zdarza. Wtedy to, co trzymam w rękach nagle staje się niewyobrażalnie ciężkie. Same dłonie mają ogromną powierzchnię, są ciężkie i jakby nagle ożywają i zamierają równie szybko i nagle - same się wykręcają w dziwne szyfry, a potem schną - nie czuję ich.
Nie mogę utrzymać długopisu w dłoni, bo palce na zmianę prostują się i zaciskają w pięść. Napiszę jutro.

Waga: 31, 3 kg


27 lipca 2004r.


Wczoraj rozstaliśmy się z moim chłopakiem... "Rozstaliśmy się" brzmi zawsze lepiej niż "zrezygnował ze mnie", "zerwał ze mną" albo "rzucił mnie".
Czułam, że mnie nie rozumie. Jak mógł rozumieć? Wracał ze szkoły, a mama witała z uśmiechem, stawiała na stole talerz z gorącą zupą. Wrzucał rzeczy do prania, a na drugi dzień w szafce witały go świeże, czyste, nie wiadomo czy bardziej pachnące płynem do płukania czy po prostu matką.
Poznał mnie, kiedy nie było już osoby, którą mogłabym nazwać matką, ale jeszcze był ktoś, kogo lubiłam nazywać ojcem.
Psycholog pytał mnie o to jak się czuję, czy domyślam się dlaczego ten chłopak "przyszedł się pożegnać". Wiedziałam. Ale mówiłam tak, jak odpowiada się psychologom - "po prostu nie pasowaliśmy do siebie", "mieliśmy mało czasu dla siebie", "to nie miało sensu". Jest tak, jak wtedy, kiedy byliśmy razem tylko tyle, że bez niego.

Starałam się żyć normalnie, tak jak każdy. Ale czy każdy żyje bez matki? Czy każdy wieczorami zamiast oglądać telewizję szuka ojca po osiedlu? Czy każdy śpi z wieszakiem pod łóżkiem, by czuć się mniej samotnie...? Nie umiałam już normalnie żyć. Zapomniałam uśmiechu, śpiewania przy ognisku, nawet naszego tańca na łące pełnej maków... wydawało mi się, że znam te wydarzenia tylko z fotografii, ale niemoich. Czasem miałam ochotę krzyczeć: zostawcie mnie w spokoju! Nie każcie śmiać się, żyć normalnym życiem! pozwólcie płakać i... zabijać się powoli... powolutku... cichutko wegetować leżąc na podłodze wśród sterty niewypranych bluzek, spodni, krawatów ojca... tego wszystkiego, co nagle straciło sens i było całkowicie nieprzydatne...
Byliśmy jeszcze wtedy ze sobą, ale nie było już nas. Byłam osobno ja i osobno on - dwa całkiem odmienne światy, które łączyły jedynie spotkania raz w tygodniu. Niedzielna miłość.
Czułam, że na niego nie zasługuję. Nie zasługiwałam na nikogo. Teraz wycięłabym każdy dotyk, żyletką, skalpelem, czymkolwiek! Wyrwałabym sobie wszystkie włosy, jeden po drugim, odebrałabym sobie usta. Mam ochotę obedrzeć się z tej grubej skóry! Ale najbardziej przeszkadzają mi chyba dłonie. Najbardziej całe ciało! Nie wiem jak można dotykać coś takiego jak ja... gruba, tłusta skóra, skapująca z ciała jak ciepły wosk...

Chciałabym móc kiedyś powiedzieć: "Moje oczy są zapadnięte, skóra jest żółtoszara, cienka jak pergamin i rozciągnięta ciasno między kośćmi. Moimi kośćmi. Mogę policzyć moje wystające żebra, biodra i kolana odznaczają się pod ubraniami". Chciałabym móc powiedzieć o sobie "chuda, najchudsza, aż do śmierci", zamknąć oczy, i rozpłynąć się z mgiełką uśmiechu pomiędzy wystającymi kośćmi policzków.

Na razie ważę prawie 31 kg przy wzroście 175 cm, ale myślę, że te wagi kłamią. Pewnie ustawiają je tak, żeby pokazywały mniej niż ktoś waży w rzeczywistości, żeby mogli wpychać w nas więcej jedzenia...
Kiedyś wydawało mi się, że jestem tu, bo wciąż próbują mnie leczyć. Ich naiwna wiara w cuda była dla mnie czymś śmiesznym. Ale oni wcale nie trzymają nas tu, by uzdrowić i wypuścić już wolne od więzów głodu, od chorób. Celem szpitala wcale nie jest uzdrowienie anorektyczki. Jesteśmy jak przedmioty do mierzenia i ważenia, do wytykania palcami. Karmią nas na siłę, tuczą jak gęsi. Czekają, aż waga drgie i dziewczyna przytyje, a potem już bez obaw wypuszczają ją do domu. Trafiasz tu żeby zapomnieć o odchudzaniu, nauczyć się jeść bez poczucia winy i żyć jak każdy, nieświadomy brudu pokarmów, człowiek. Wychodzisz, znając wszystkie sztuczki jak oszukiwać personel i bliskich. Wiesz wszystko o możliwych środkach wspomagających - od zwykłych witamin i tych, które tłumią uczucie głodu, poprzez przyspieszające przemianę materii, aż do przeczyszczaczy.
Słyszałam, że nie wszędzie tak jest - w niektórych szpitalach leczą przyczynę, nie tylko zaobiegają skutkom. Tam nie patrzą przed wszystkim na wagę - to stan psychiczny musi być dostatecznie dobry, żeby zadecydować o wypuszczeniu kogoś do domu.

Dziewczyny w szpitalu nauczyły mnie mnóstwa sztuczek. Wcieram masło we włosy i paznokcie, chowam jedzenie w foliowych woreczkach. Masuję skórę w odpowiednich miejscach, by szybciej pozbyć się uczucia obrzydliwego przepełnienia, kiedy już uda im się wepchnąć we mnie jedzenie. Pomagamy sobie w autodestrukcji. Wspieramy w dążeniu do ideału piękna, które przemieni się w drogę do śmierci. ie jestem sama, więc czemu czuję się tak samotna? Wśród tylu innych twarzy znaczę mniej niż nic.
W nocy czasem zakrywam uszy poduszką, żeby nie słyszeć płaczu tych, którym nie udało się uniknąć posiłku. Pozamykane w klatkach pokoi jak dzikie zwierzęta, a każda jest sama w dążeniu do celu, chyba, że go zmieni, ale to zostałoby tu uznane nie za zwycięstwo nad chorobą, ale za klęskę.

Ta tortura, to umieranie z głodu, psychiczny strach, wyczerpanie, uczucie zimna przeszywającego kości to nałóg, którego nie mogę rzucić. Nie mogę czuć się ciężka, nie należę do tego świata. Najgorzej jest, kiedy coś zjem - tracę wtedy resztki poczucia własnej wartości. Czuję się nikim... głód jest jak powietrze. Duszę się od kilogramów tłuszczu żerujących na mnie jak egoistyczna jemioła.

Wszystko zależy od wagi. Jeden kg więcej - smutek, jeden mniej - radość.
Chcę po prostu uwolnić się od ciała i ulecieć, wysoko i daleko stąd.

Waga: 30, 6 kg


29 lipca 2004r.


Nie zawsze chciałabym być chuda. Kiedyś chodziło tylko o uczucie przyjemnego głodu.
Nie wiem kiedy przypadkiem zobaczyłam zdjęcie wychudzonej, ale uśmiechniętej dziewczyny w gazecie, na wystawie sklepowej. Obok tego zdjęcia z pogodną twarzą było drugie, większe - ta sama dziewczyna leżała w trumnie z zamkniętymi powiekami. Wyglądała jakby tylko na chwilę zasnęła. Przeczytałam, że chorowała od kilku lat na anoreksję. Któregoś dnia już się nie obudziła. Umarła we śnie - serce przestało jej bić.
To chyba wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że mój styl życia może łatwo przekształcić się w chorobę. Śmiertelną chorobę. Przez chwilę czułam strach - chyba każdy odczuwa naturalny lęk przed śmiercią, zakończeniem życia. Jednak przemyślałam to i uznałam, że śmierć byłaby dla mnie wybawieniem - przestałabym czuć cokolwiek - żal, smutek, ból. Nie czułabym już nic... Czy miałabym wyrzuty sumienia? A czy miał je ten, którego przez tyle lat nazywałam ojcem, kiedy przeobrażał nasz dom w cmentarz? Czy on w ogóle mnie zauważał?
Śmierć na raty wydawała się dobrym rozwiązaniem, a Ana mi ją gwarantowała.

Długo patrzyłam na jej cienkie nadgarstki splecione w wiotki koszyczek modlitewny. Podobała mi się. Było w niej coś pięknego, coś, co dało się wyczuć nawet w martwym ciele - chudość. Do tej pory najbardziej zajmowało mnie uczucie głodu, jednak ona obudziła we mnie poczucie, że jestem czymś więcej niż tylko miejscem na głód - jestem istotą, która ma szanse mieć idealne ciało, a w nim świeżą duszę.
Świetnie prezentowała się w trumnie. Chuda. Piękna. To nic, że już martwa - ale idealna. Chcę umrzeć. Umrę z głodu. Postanowiłam to w chwili, kiedy patrzyłam na nią, na jej spokój i opanowanie i czułam lekką zazdrość.

Teraz też czuję głód. Dotykam skóry rozpiętej między kośćmi miednicy - inni nazywają to brzuchem, ale dla mnie ta nazwa jest zbyt wulgarna. Nazywam to umiejscowieniem raju - to tam jest pustka, jest miejsce na narodziny ideału - idealnego ciała i życia. Gdy się kładę spodnie opierają się na dwóch wystających punktach miednicy, a obszar pomiędzy, u wielu wypukły, jest wklęsłą misą. Moje kości mogą oddychać - mają bliżej do powietrza. Czasem trzeszczą od nadmiaru tlenu, ale przynajmniej nie jest tak przeraźliwie cicho.
Czuję radość, tak... euforię, czuję się lżejsza niż powietrze, jaśniejsza niż niebo, tak czysta, że wydaje mi się, że mogłabym latać, szybować po niebie... Jestem chuda... Najchudsza. Jestem piękna i będę jeszcze piękniejsza.

Są dni, kiedy chcę zniknąć, przestać istnieć, bo nie mogę już tego znieść - tego okropnego nie-bycia, cierpienia związanego z zaczerpnięciem oddechu do płuc... są chwile, gdy wydaje mi się, że ziarna powietrza ranią mój przełyk i palą w środku, wypalają tak, że zostaję tylko szkieletem katedry... całym obolałym i trzeszczącym. Nie jestem w stanie podnieść rąk do góry, nie chcę otwierać oczu.
Ale... czasem chciałabym żyć, chociażby po to, by cieszyć się swoją cielesnością - swoim lekkim jak mgiełka ciałem, czystym umysłem. Czy po śmierci nadal bym je czuła...?

Waga: 30, 9 kg


4 sierpnia 2004r.


Odwiedził mnie ojciec. Nie rozumie mnie...
Zaczął mówić o tym, co by było jakby żyła mama... nie wiem czy bardziej chciałby ją mieć dla siebie czy dzielić się nią ze mną.

Patrzyłam na niego jak siedział przy moim łóżku, z pochylonymi barkami...
Czasem tak siedział albo klęczał na przeciwko jej zdjęcia, wokół którego tykało kilkanaście zegarów - tak nie lubił ciszy, a sam wytwarzał jej najwięcej. Początkowo towarzyszyłam mu w jego rytuałach, które przynosiły pewną ulgę, dawały kontakt z czymś pozamaterialnym - kontakt z mamą, ale przede wszystkim były jedynym, robiliśmy razem... jednak szybko zrozumiałam, że on nie zauważa mnie, ma swój własny świat, który jest za ciasny dla dwojga.
Znikał dla świata. Żyliśmy obok siebie - on pośród zdjęć, grzebieni i sukienek mamy, ja... budowałam sobie własne miejsce, gdzie mogłabym coś znaczyć, choćby dla samej siebie.

Gdyby ktoś kazał mi teraz określić tamten okres, powiedziałabym - emocjonalna pustka, wielkie pragnienie zwrócenia na siebie uwagi. Gdyby...
Chciałam czuć, że komuś na mnie zależy, a dostawałam tylko kolejne obowiązki... To ja szukałam pieniędzy, które zawsze zostawiał gdzie indziej, a potem nie pamiętał nawet gdzie - raz znalazłam je w koszu na brudną bieliznę, innym razem leżały w gazecie z 2001... mogły być wszędzie - pod dywanem, w lodówce, w szmatach i papierach, przeznaczonych do wyrzucenia...
Czasem chowałam zdjęcie mamy i patrzyłam na niego, jak wczołguje się pod łóżko w poszukiwaniu zaginionej relikwii, jak zrzuca książki z półek i przetrząsa wszystko po kolei. Zaglądał między wszystkie koszule w szafie - długie rękawy falowały miękko, spływając ze stelaży. Pamiętam, że kiedyś popatrzyłam na nie... ale nie jak na wieszaki, tylko jak na ideał piękna - skromne modelki, ukryte pod materiałem koszul ojca i sukien mamy, których nigdy nie miał odwagi schować do piwnicy. Kiedyś, pod nieobecność ojca, wyprowadziłam chudą modelkę w cienkiej, chabrowej sukience z szafy i schowałam pod łóżkiem. Potem zawsze, kiedy zasypiałam głodna - wyobrażałam sobie, że trzymamy się za chude ręce - ja i następczyni mamy.

Czy wtedy zdawał sobie sprawę z tego, co czułam, kiedy szukałam go w całym domu, żeby znaleźć pod stołem, śpiącego, z obrazkiem mamy w dłoniach? Albo, kiedy nie wracał na noc do domu, kiedy znajdywałam go zziębniętego i przemoczonego deszczem przy studni, gdzie kiedyś siadała mama z sąsiadkami i wymieniały się przepisami na niedzielne obiady? Czy był tego już świadomy...?

Moje wołanie o pomoc pozostawało wtedy bez odzewu. Potrzebowałam pomocy, wsparcia. A on nie potrafił, albo też nie chciał mi tego dać. Odechciewało mi się czegokolwiek... po prostu życia. Przestałam chodzić po zakupy, nastawiałam pranie, gdy nie było już czego na siebie włożyć, bo brudna bielizna była już wszędzie - pod łóżkiem, za kaloryferami... w szkole pojawiałam się tylko, żeby coś zaliczać, przestało mi zależeć na tym, żeby cokolwiek robić od początku do końca i na dodatek dobrze...
Od kiedy pierwszą stronę w moim pamiętniku zdobiło zdjęcie umarłej anorektyczki - stałam się stałą klientką aptek.
Z dnia na dzień, z godziny na godzinę było coraz gorzej, coraz bardziej beznadziejnie... lekcja życia? Gdzie wtedy był?!

Już mam zawroty głowy, wszystko mnie boli... od ciężkich myśli. Jak dobrze, że tu już nie muszę sprzątać ani zajmować się czymkolwiek. To taki Ośrodek dla Egoistów. To tu skupiamy się na sobie, swoich ciałach. Mogę spać prawie cały dzień. Nie słychać tu dźwięków kilkudziesięciu zegarów, przypominających o kruchości życia... których wskazówki przybliżałyby do śmierci... nie słychać szeptów sąsiadek o tym, że bez matki dziewczyna się stoczyła i pewnie zaczęła ćpać, bo takie ma oczy podkrążone, skórę wiotką... wychudła bardzo i posmutniała...

Dziś cały dzień chce mi się spać. Karmią mnie prawie na siłę. Obiecują nagrody, w których dostanie nie wierzę. Pozostała we mnie jakaś nieufność, pomimo tych paru miesięcy... nie daję im wstępu do mojego umysłu... zresztą ich chyba o wiele bardziej zajmuje moje ciało, a ja nie wyprowadzam ich z błędu.
Czuję wyraźnie każdy organ swojego ciała, przy przełykaniu każdy kęs jedzenia, który pokonuje długą drogę w moim ciele. Chciałabym wyczyścić z siebie cały ten brud... nie tylko ja cierpie z powodu przejedzenia, dlatego w nocy zamykamy się w pokoju z dziewczynami i ćwiczymy do piątej rano. Właściwie to one ćwiczą razem, a ja się dołączam na chwilę, bo nie nadążam. Robią zbyt intensywne ćwiczenia. Zbyt męczące. Bolą mnie mięśnie i stawy. Bolą... czasem się boję, że nagle pęknie mi któraś z kości i nie będę już idealna. Wszystkie tu składamy się z części pozczepianych haczykami ścięgien, jakichś włókien... jak kruche marionetki - kto pociąga za sznurki?

Często upadam. Nawet, kiedy nie ćwiczę. Pustka... pustka... pustka... nie mogę złapać oddechu, choć przecież powietrza mam tu, jak niczego innego, pod dostatkiem, nawet w nadmiarze... serce bije mi jak oszalałe, ale chudnę.

Waga: 29, 8 kg


5 sierpnia 2004r.


Wczoraj ojciec rozmawiał z lekarzem. Dziś dowiedziałam się od dziewczyny, podłuchującej ich wtedy pod drzwiami, o czym. Podobno umieram. Szczerze mówiąc nie bardzo w to wierzę... i jakoś nie napawa mnie optymizmem wizja powrotu do domu... znowu w roli gosposi, idealnej córeczki i matki? Życie pomiędzy krzywymi spojrzeniami sąsiadów, a tłumaczeniem się w szkole?
A może tym razem ojciec będzie się starał? Troskliwy, opiekuńczy, będzie przynosić gazety i czekoladki do łóżka i mówił "wszystko będzie dobrze"? - to magiczne, banalne do bólu zdanie, które wypowiada się albo, kiedy się nie przywiązuje wagi do przyszłości albo wtedy, kiedy jest już tak beznadziejnie, że gorzej być nie może...

Nie chcę umierać, choć czasem myślę, że powinnam zdechnąć z ogromnym, wypchanym potwornie brzuchem i ustami pełnymi jedzenia... Umieram? A może to tylko kolejny sposób na to, by zmusić mnie do jedzenia? Sprytne.


Popołudnie.
Jestem w domu. Oni chyba nie żartowali...
Teraz już nie jestem pewna... czy tego chciałam? Chciałam sama decydować o tym co jem, o tym kiedy odejdę. A teraz dowiaduję się, że umieram... że do końca niewiele mi pozostało... Nie mogę już powiedzieć, że chciałam tylko spróbować innego życia, że tak naprawdę chcę nadal żyć, tyle, że inaczej. Liczę ile razy zrobiłam wdech i wydech, kontroluję cały czas proces zwany oddychaniem. Nasłuchuję, czy może serce nie przestało mi bić. Chciałabym to zaplanować, a przecież to może nadejść całkiem spoza mnie - mogę być w pełni władz umysłowych, czuć, że wszystko jest w porządku, mogę nawet się uśmiechać... jak często ludzie umierają z uśmiechem na ustach? Rozrzeszają im się źrenice tak, jakby się dziwili, że śmierć może przyjść w każdym momencie, niezniechęcona nawet pogodą ducha ofiary...
Odejdę. Nie chcę tego... ale nie lubię być przejedzona. Czuję lęk przed każdym kęsem. Bo po nim można przytyć. Jeden kęs i moje śliczne, wystające kości pokryje brudna warstwa tłuszczu.
Umrę. Kiedy? W trakcie jedzenia? We śnie? A może nad ranem? Kiedy mam się Ciebie spodziewać? Kiedy mnie stąd zabierzesz? Tylko daj znak kiedy, a nie będę nawet jeść tego dnia.

Stracę to wszystko, co teraz mi pozostało. Straciłam już rodzinę: mamę, potem ojca. Był tuż obok mnie, w tym smaym domu, nawet czasem siedzieliśmy w jednym pokoju... ale był zbyt daleko, żeby mnie zauważyć... nie wiem czy inni odsunęli się ode mnie czy ja od nich... nagle stali mi się obojętni...
Traciłam już tyle razy. A teraz mówię sobie: po co budować? Po co się starać, skoro i tak, prędzej czy później po raz kolejny, dlatego nie chcę budować... boję się nie robić nic żeby nie zostać na zawsze z tą nicością. Ale moje "zawsze" wcale nie będzie trwało przecież tak długo, prawda?
Boję się... znów czas, jak kiedyś, wlecze się... Tym razem krople wody rozbijają się tylko w mojej głowie. Czuję się zawieszona w próżni... czekam na ten moment, kiedy zostanę stąd zabrana. Te myśli... nie mogę się od nich uwolnić - już w myślach widzę siebie, która ostatni oddech oddaje robiąc dopiero czwartą serię ćwiczeń, choć przecież nie mam siły nawet na to, żeby podnieść ręce do góry. Uwolnić się od myśli - tylko tyle... Chciałabym żeby ktoś tak mocno mnie przytulił, zamknął w ramionach, zacisnął palce jak zęby, zmiażdżył kości, zgniótł myśli... i czucie...

Nie lubię zmian... Czuję się tu obco. Niby mój pokój, a taki jakiś obcy, pusty i zimny. Czuję się spięta... leżę w łóżku. Nawet nie mam ochoty się stąd ruszać... wszędzie tak samo obco. Patrzę teraz na białe meble równo ustawione pod ścianą, na przeciwko łóżka. Pełno w nich ubrań. Za dużych już na mnie. Bo teraz jestem chudsza...
Na półkach stoją, poustawiane w rządku, szklane motyle. Zaczęłam je zbierać kiedy mama dała mi jednego z nich na dziewiąte urodziny. Miał czerwono-karminowe skrzydła w czarne wzory. Nie mogłam się nim nacieszyć... Pamiętam jak chodziłam po parku i porównywałam go z żywymi motylami. Spadł kiedyś z półki. Teraz ma posklejane skrzydła. Ale wciąż jest piękny, jak dawniej.
Przy łóżku stoi mała szafka nocna. Mam na niej fotografię moją i mamy. Mam siedem lat. Jesteśmy nad wodą. Mama pięknie wyglądała w swojej ulubionej chabrowej sukience.
Zastanawiam się czy pod łóżkiem wciąż jest moja znajoma modelka... ale nie mam odwagi na razie wstać z łóżka - strach...
Mam duże okno, zajmuje prawie całą ścianę. Lubię w nie patrzeć. Tylko czasem... odwracam wzrok kiedy widzę zakochane pary... Nie wiem czy mi się zdaje... czy ściany naprawdę przybliżają się do siebie. Pokój zacieśnia się coraz bardziej i bardziej. Ciasno mi tu! Duszę się... Choć mam tyle przestrzeni dla siebie. Tak pusto i cicho. Znów jestem pogrzebana za życia...
Milczenie przerwał hałas. Z szafy wypadł zimowy płaszcz, a z jego rękawa, jak z rozprutego żołądka, wysypuje się długi szalik - krwistoczerwony, jak jelita. Właśnie w takich chwilach, kiedy jestem niespokojna, najczęściej myślę o jedzeniu... jestem głodna, ale nie chcę jeść... wstydzę się moich natrętnych myśli o jedzeniu. Napawają mnie obrzydzeniem do samej siebie. Jak można chcieć jeść? Boli mnie gardło, żołądek, płuca, wątroba... nie wiem co jeszcze może boleć... Kiedy chcę się schylić, boli. Nawet, kiedy oddycham...
Często śni mi się jedzenie. Płynę w powietrzu, jak kosmonauta w stanie nieważkości, próbuję pochwycić choć kawałek, ale wszystko mi ucieka. Palce cienkie jak powietrze nie mają siły trzymać tak ciężkich kształtów. Nie mogę jeść. Tak naprawdę w ogóle nie chcę jeść!

Odkąd wróciłam do domu przytyłam całe 2 kg...! Czuję się nikim. Nie umiem nawet kontrolować własnego ciała. Czuję się nieczysta i gruba. A tak chciałabym... jak w moich snach - lecieć lekko, jak motyl... do światła, nawet, jeśli byłby to przedsionek śmierci.

Waga: 32 kg


6 sierpnia 2004r.


Śniło mi się, że leżę na stole w prosektorium. Jestem martwa. Rozcinają mnie i widzą, że jestem pusta. Nie ma we mnie ani grama jedzenia. Nóż przecina moją skórę, ukazują się moje wnętrzności bez niczego w środku. Ulga. Niezanieczyszczona. Jak anioł żyłam powietrzem.
Kiedy otworzyłam leżałam na łóżku w swoim pokoju. To mi się nie śniło - naprawdę wróciłam do domu...
Zajmuje się mną Anna - kobieta, którą przydzielili do mnie ze szpitala. Patrząc na jej włosy myślę, że jest bardzo stara. Na razie się jej tylko przyglądam. Nie wiem czy nie jest taka, jak ci wszyscy ze szpitala... choć ma dobrą twarz, taką pogodną. Nawet ze skórą przeoraną starością wygląda świeżo. Trochę przypomina mi moją babcię.

Podobno mam skurczony żołądek i wyniszczony układ pokarmowy. Anna podaje mi wyciągnięte z lodówki zamrożone papki jedzenia, które muszę jeść co półtorej godziny. Nienawidzę pory posiłku. Nie chcę jeść - dlaczego muszę? Czy nie byłoby pięknie żyć samym powietrzem i wodą? Na szczęście Anna do niczego mnie nie zmusza. Tylko przekonuje, że powinnam jeść. Ale ja wiem, że nie chcę i nie jem. Mogłabym to zrobić, choćby dla niej - ma takie smutne oczy, kiedy mnie o to prosi, ale wciąż się uśmiecha. Na razie jednak nie zasłużyła wystarczająco na to, żeby ulegać jej namowom...
Chciała przy mnie zostać, ale ja potrzebuję być teraz sama. Przyzwyczaiłam się już do swojej samotności, nie mogę jej teraz tak po prostu porzucić. To byłaby zdrada.

Chwilami mam już wszystkiego dość... czuję, że dopada mnie smutek... Smutek? To ma tak olbrzymie rozmiary, że nie wiem jak mogłabym to nazwać... Wyżerająca wnętrzości pustka? Nie, to za mało... to zabiera każdy cień czucia - najpierw tylko zdziwienie nad światem, potem już nawet złość... zabiera po kolei wszystkie uczucia i zostawia puste miejsce... obojętność... to coś, co niszczy, powoli łapie mnie w swoje ostre szpony i rozdziera duszę na strzępy...
Kilka razy w ciągu dnia mdleję, jestem wyczerpana. Depresja powraca falami. Nagle wszystko jest bez sensu i chciałabym odejść, ot tak, rozpłynąć się w powietrzu... Dręczą mnie myśli samobójcze, a przecież to już niedługo, nie ma sensu się wysilać na przyspieszenie tego momentu... nie mogę spać, choć tak bym chciała przespać wiele dni, a obudzić się już po wszystkim - gdy ten świat będzie lepszy, albo już w innym... czasem płaczę. Ale chyba częściej patrzę bezmyślnie w ścianę albo w sufit... nie, nie myślę. Tylko jestem i czekam, aż przestanę być. Ile jeszcze? Po co tu jeszcze jestem? Przecież i tak niedługo odejdę... dlaczego nie teraz...?
Może serce przestanie mi bić, może się uda i śmierć przyjdzie na zawołanie? Wstrzymuję oddech. zabierz mnie, błagam, spraw, żeby ten oddech był ostatnim, powietrze kończy się, żeby nie bolało, nie chcę odchodzić z grymasem na twarzy. Wciąż jestem. Duszę się i kaszlę, ale oddycham... kręci mi sie w głowie...

Dopadają mnie wspomnienia, nawet nie pytają o pozwolenie tylko po prostu wracają! I znowu nie mam nic do powiedzenia... Tak jakby jakiś głośny szept wypełniał mi całą głowę... chcę być sam, chcę być sam... jak świst strzały przeszywającej mnie na wylot... chcę być sam... i to spojrzenie! Ten przeszywający wzrok... odejdź!
Wspomnienia, obrazy, wizje - to wszytsko wraca tak nagle, jak nagła kaskada deszczu, nagły rozdzierający krzyk. Zbyt dużo obrazów - nie chcę tego widzieć, nie chcę na to patrzeć! Woda przed oczami. Wstrętne łzy... Jeszcze dziś rano byłam czysta i lekka, a teraz? Teraz tak mi jakoś ciężko, jakbym ważyła strasznie dużo... łzy dalej się gdzie we mnie przelewają... we wnętrzu, czuję je w przełyku... Kiedyś zastanawiałam się jak to możliwe, że zawsze znajdują się nowe i nawet, gdy nie mam już siły - te drobne krople słonego płynu ciągle sączą mi się z oczu... nawet, gdy nie mam już siły otwierać ani zamykać oczu... gdy pieką mnie i nie widzę niczego poza rozmazaną plamą przed oczyma... zlizuję łzy, które spłynęły mi do ust.
Znów nie mogę spokojnie oddychać. Serce trochę się uspokoiło, bo nie mogę już ćwiczyć. Nie mam siły... Prześpię się, o ile uda mi sie zasnąć.

Obudziły mnie brutalne zgrzyty wskazówek zegara. A może w ogóle nie spałam? Cisza. Dużo ciszy... Za dużo ciszy! Jest pusto. I ani jedno słowo nie przeszywa przestrzeni wokół mnie. Tak bezbarwna, atłasowa pustka. Nie słychać nawet odgłosów zza okna. Jakby świat zamarł na chwilę...
Słyszę w tej ciszy sapanie. Kaszlnięcie. Duszenie się. Tu ściany są bardzo cienkie... Ktoś próbował się pewnie wieszać... A teraz żyje jeszcze chwilę. Cierpi. Dyszy, połykając pospiesznie grube ziarna czasu. Krople potu mieszają mu się z krwią nieumiejętnie podciętych wcześniej żył... a każdy oddech przybliża go do śmierci. Przestał dyszeć.
Przełykam ślinę.

Waga: 31, 8 kg


Dotąd są naniesione poprawki - a raczej dopisane dosyć obszerne fragm. Dalsza część będzie ulegała zmianie - najprawdopodobniej w wakacje 2006


7 sierpnia 2004r.


Nie widuję się w ogóle z ojcem. Pracuje cały dzień albo włóczy się po mieście - nie wiem... ale wraca do domu wtedy, kiedy śpię. Może to dobrze... nie chcę na niego patrzeć. Nie teraz...
Pewnie myśli, że za jakiś czas wszystko ze mną będzie dobrze. Brzydzę się jedzenia...

W nocy miałam koszmary. Czułam jak się duszę, jak pot oblewa moje ciało, wydawało mi się, że to już koniec. Tysiące noży wbijało się w moje ciało, przestrzeń od wewnątrz rozdzierała mnie jak tkaninę, na strzępy, a ja nie potrafiłam przeciwstawić się temu cierpieniu. To trwało tak długo, działo się tak wolno...
Po jakimś czasie poczułam jak ktoś przykłada mi coś zimnego do czoła, gładzi ręką moje długie, ciemne włosy. I nagle zalała mnie fala błogiego spokoju. Wyrwanie z tych mąk umierania, z tego strasznego cierpienia duszy i ciała. Świtało. Otwierałam powoli oczy. Zupełnie jakbym pierwszy raz widziała promyki słońca - było tak jasne, że nie była pewna czy to jeszcze słońce czy już początek innego świata... Twarz pełna słońca jaśniała na przeciwko mnie. Anna. Została przy mnie. Nie przyszła nad ranem - siedziała przy mnie całą noc. Czułam to...

Mam takie ciężkie powieki... Głowa opada mi bezwładnie na podbródek. Chyba się zdrzemnę. Zamykam powieki. Tylko chwilkę...

Anna powiedziała, że spałam półtorej godziny. A ja w ogóle nie czułam się wypoczęta.
Potem namawiała mnie do jedzenia. A ja nie chciałam! Ale powoli, powolutku, przełknęłam to paskudztwo. Ciężko wdychać powietrze. Zastanawiam się nad każdym oddechem. Jest duszno. Gorąco i zimno. Czuję jak co chwilę fale ciepła zalewają moje ciało, a za chwilę ogarnia mnie ze wszystkich stron zimno. Czuję się słaba. Chyba potrzebuję więcej snu.
Waga: 31, 2 kg


8 sierpnia 2004r.



Dzisiaj Anna opowiedziała mi pewną historię.

Pewien uczeń codziennie pytał nauczyciela: jak mogę znależć Boga?
I codziennie otrzymywał od swego nauczyciela tę samą tajemniczą odpowiedź:
- Musisz go pragnąć.
Pewnego dnia nauczyciel i jego uczeń kąpali sie w rzece.
Nagle nauczyciel zanurzył głowę chłopca pod wodą i przytrzymał ją mocno przez chwilę, podczas gdy uczeń ropaczliwie próbował się uwolnić.
Następnego dnia nauczyciel spytał: - Dlaczego tak się szamotałeś, gdy trzymałem twoją głowę pod wodą?
- Bo rozpaczliwie szukałem powietrza.
- Gdy dana ci będzie łaska rozpaczliwego szukania Boga - znajdziesz Go.

Anna powiedziała, że modlitwa to jak dodanie skrzydeł. Próbuję odnaleźć tego, w którego istnienie nawet nie wierzę. Nie wierzę w to, że jest. Bo jeśli jest to czemu pozwala na to by byli tacy ludzie jak ja? By byli chorzy i nieszczęśliwi? By ludzie ranili siebie nawzajem, rozstawali się, porzucali? Pogrążeni w depresji...?

Słyszę jak Anna otwiera lodówkę. Znowu pora posiłku! Chciałabym schować się pod łóżkiem i wyjść jak już będzie po wszystkim.
Waga: 30, 3 kg


9 sierpnia 2004r.


Dzisiaj jest dzień ciszy.
Anna krząta się po domu. Robi wszystko cicho, niemal bezszelestnie. Potrzebowałam tego spokoju, tej głębokiej ciszy.
Pada deszcz. Słyszę jak bębni okrutnie w szybę.
Jestem słaba, zmęczona, wyciszona...
Wyobrażam sobie powiększające się kałuże. Niewinne krople wpadają w nie delikatnie. Niebo płacze.
Słyszę szelest cichego strumnienia, płynącego pomiędzy kolejnymi nutami śpiewu ptaków, i krzyk wodospadu. Nagle kałuża jest pełna purpurowych liści. I widzę zamarznięte kałuże na szarym chodniku. Padające śnieżynki. Cztery pory roku...
Napełniłam się ciszą. Wsłuchuję się w nią poznając siebie.
Kiedy zostaję sama z ciszą między ramionami czuję się wolna, ale czuję pustkę... czuję jak bardzo jestem samotna...

Ulicami chodzą zabiegani ludzie, narzekający na obrzydliwą pogodę. Mijają się w milczeniu. Pomiędzy ulicami snują się ich brudne życiorysy. Każdy z nich ma swoją opowieść. Ale czy oni widzą siebie nawzajem? Czy oni widzą ile na ulicach się gromadzi problemów, smutków i szarych radości?
Czy może idą przed siebie, nie patrząc na rozmoknięte serca obok nich? Jak nakręcone zabawki chodzące od jednego końca ulicy do drugiego.

Krople nikną w oczach, stają się coraz chudsze, chudsze... znikają... Przestało padać.
Zza chmury nieśmiało wyłania się słońce.
Milczenie też uczy.
Gdy pada deszcz obraz w wodzie na chodniku jest rozmyty, niewyraźny. Woda jest poruszona.
Ale gdy deszcz przestaje padać, gdy kałuże są pozostawione samym sobie, dostrzeżesz w nich samego siebie.
Efekt milczenia: dostrzegasz samego siebie.
Poznaję siebie. Tak dogłębnie, od koniuszków palców... do granicy westchnień. Poznaję siebie taką jaką jestem. Nie taką jaką widzą mnie inni.
Waga: 29, 7 kg


10 sierpnia 2004r.



Tata nie był dzisiaj w pracy. Został ze mną. Tata... - brzmi tak miękko jak kołysanie dziecka w kołysce. Karmił mnie i zajmował się mną cały dzień. Nie mówił prawie nic. Bo co mógł powiedzieć, kiedy widział, że jego córka umiera?
Z początku myślałam, że się mnie boi. Mnie albo mojej choroby, a może śmierci... ale kiedy zaplótł na moim bezwładnym ciele delikatnie ręce, jak pierścień zaplata się na palcu, pomyślałam, że wszystko robi tak cicho i delikatnie, i tak lekko mnie dotyka, bo boi się mnie skrzywdzić. Jestem przecież zbudowana z cienkich niteczek zamiast kości, choć wciąż są one zbyt grube.
Jak można siedzieć na przeciwko kogoś i czuć ściskającą świadomość, że ta osoba kiedyś umrze... I czuć taką samotność w środku... Tak właśnie się dzisiaj czułam. Przyjęłam do siebie to, że nic nie jest wieczne i, że być może dzisiaj jest ostatni, kiedy widzę tatę. Może nie być jutra dla mnie albo dla niego albo dla nas. Mam już świadomość śmierci i powinnam być spokojna - czasem ten spokój przeradza się w obojętność, a czasem w bezbrzeżną rozpacz.
Nie jestem pewna czy mam siłę, czy chcę starać się o cokolwiek, cokolwiek jeszcze budować i pielęgnować. To wymaga tyle wysiłku, a ze mnie wszystko uleciało - siła, chęci, możliwości.

Nie widziałam dzisiaj Anny. Może chciała zostawić nas samych. Mam nadzieję, że jutro przyjdzie. Ale czy warto mieć nadzieję...? Czy jutro w ogóle nadejdzie...?
Waga: 29 kg


11 sierpnia 2004r.


Krople światła spłynęły na moją twarz i zobaczyłam jak niewyraźna postać odsłania błękitne zasłony, po których wiły się łodygi kwiatów i latały niebieskie motyle.
Anna usiadła na moim łóżku. Powiedziała, że chciałaby mi coś pokazać. Chciała zabrać mnie na spacer.
Wiedziała w jakim jestem stanie. Wiedziała, że boję się poznawać świat na nowo: oczami kogoś, kogo z każdym dniem jest coraz mniej. Mimo wszystko postanowiła zabrać mnie na spacer.
- Świeże powietrze tchnie w Ciebie nowe życie - powiedziała.
Droga z bloku na zewnątrz była ciężka. Anna najpierw zniosła mój wózek. Potem wzięła mnie na ręce. Otworzyłam usta żeby zacząć krzyczeć, że przecież jestem za ciężka, że mnie nie uniesie, ale popatrzyłam na to co ze mnie zostało... na moje suche gałęzie, które kiedyś były ciepłymi ramionami, a teraz z trudem mogę nimi poruszać, na moją zapadniętą, szarą skórę... i nie powiedziałam nic.
Spacerowałyśmy po alejkach w parku. Usłyszałam śpiew ptaków, który dla mnie brzmiał jak śpiewy aniołów.
Przez te pare dni, które wydawały się wiecznością nie wychodziłam w ogóle z domu. Zapomniałam koloru kwiatów i zapachu trawy.
Ze szpitala także nie pozwalano nam wychodzić. Mieliśmy możliwość jedynie przyjęcia odwiedzin kogoś z zewnątrz.
Przeszłyśmy obok placu zabaw. Zobaczyłam śmiejące się dzieci. Jedne huśtały się na huśtawkach, inne bawiły się na karuzeli. Śmiały się głośno i radośnie.
Popatrzyłam na dziewczynkę huśtającą się na żółtej huśtawce. I nagle zobaczyłam siebie. Jak mama huśtała mnie na huśtawce, bawiła się moimi włosami i plotła wianki z kwiatów. Jak bawiłyśmy się w księżniczki.
Anna, jakby widząc moje myśli, uzbierała bukiecik kwiatów i zaplotła wianek - taki pachnący zielenią, polnymi kwiatami. Włożyła mi go na głowę. Zsunął mi się na czoło. Anna, odgarniając niesforne kosmyki moich włosów, poprawiła go.
Przystanęłyśmy obok fontanny. Anna nabrała trochę wody w dłonie i przysunęła je tak blisko bym mogła zanurzyć w niej wargi w wodzie.
- Wiesz, ta fontanna spełnia życzenia. Trzeba tylko bardzo mocno czegoś pragnąć - powiedziała - pomyśl życzenie - zachęcała mnie.
Pomyślałam, że jest coś, czego bardzo pragnę. Ale nie jestem pewna czy się spełni. Może za mało tego pragnę?

Słońce świeciło jasno, chcąc uczynić ten dzień pięknym i niezapomnianym.
Zobaczyłam motyla lecącego tuż obok mojego ramienia. Anna zamknęła go w swoich pomarszczonych dłoniach. Po chwili zaczęła powoli rozchylać palce. Zobaczyłam każdą plamkę na jego skrzydłach, przyglądałam się każdemu refleksowi światła. Usiadł na moim palcu. Czułam że trzymam coś kruchego, istotę, która jest tak delikatna jak płatek róży.
Poczułam się zmęczona, zupełnie jakby motyl nagle stał się ciężarem nie do uniesienia. Anna spojrzała na zegarek i uznała, że czas wracać do domu. Motyl odleciał.

Anna powiedziała mi, że byłyśmy na spacerze prawie godzinę. A ja czułam jakbym spędzała tam całe życie!
Potem znowu były te obrzydliwe papki...
Nawet nie zauważyłam kiedy z południa zrobiło się popołudnie.
Poszłam spać chyba po jedzeniu. Bolały mnie kości, byłam bardzo zmęczona.
Czułam się strasznie słaba. Nie pamiętam kiedy dokładnie znalazłam się w łóżku. Ale kiedy otworzyłam oczy, ona przy mnie była.
Kocham ten dzień. Kocham. Kocham. Kocham...

Anna to ktoś więcej niż pani, która ma za zadanie mnie karmić.
Waga: 29 kg


12 sierpnia 2004r.



Obudziłam się wcześnie rano, zobaczyłam słońce nad horyzontem, poczułam, że oddycham, a potem... uświadamiam sobie, że muszę żyć, nie wiem dla kogo, dla czego, ale muszę, jeszcze chociaż dzień, chociaż dwa.
Moje życie jest jak cieniutka niteczka - w każdej chwili może zostać przerwane.
Anna. Anna ma siwe włosy związane w srebrzysty kok. Koloruje mój świat. To dzięki niej zauważam ile trudu słońce wkłada w to żeby się przebudzić i żeby potem świecić tak jasno.
Wciąż nienawidzę pory posiłku. Najchętniej w ogóle bym nie jadła, ale postanowiłam walczyć.
Muszę żyć jak najdłużej, chwytać każdy dzień i wyciskać z niego jak najwięcej, bo świat jest piękny. Może jeszcze nie jest za późno. Będę walczyć o życie, o zdrowie. Będę próbować żyć w miarę normalnie.
Uda się. Musi się udać. Jestem zmęczona. Za chwilę południe... jak tylko zjem na pewno od razu poczuję się silniejsza.
Waga: 28, 5 kg




13 sierpnia 2004r.


Jestem osłabiona. Boję się, że się nie uda. Że już zawsze będę chora. Ale... uda się! Bo walczę!
Staram się jeść wszystkie posiłki, co półtorej godziny.
Mam często zawroty głowy.
Chciałam podejść do motyli stojących na półce. Upadłam.
Ciężko oddycham. Z trudem przełykam ślinę.
Czuję się jak staruszka, bolą mnie kości i stawy...

Widziałam dzisiaj przez okno płaczącą dziewczynę. Siedziała na ławce w letniej sukience w żółte kwiatki, z dłońmi wspartymi o kolana.
Myślałam nam tym dlaczego płacze. Dlaczego zamiast biegać na imprezy, tak po prostu siedzi na ławce i płacze. Może to przez chłopaka?

Ja też płakałam kiedy odszedł. Mieliśmy być zawsze razem.
Czułam się tak, jakby we mnie była jakaś przeogromna przestrzeń, która nie może się we mnie pomieścić i wypływa łzami i krzykiem. Potem czułam już tylko takie nagłe ściśnięcie, pustkę, która wsysa do środka, ciało zapada się, bo nie ma się na czym utrzymać. Chciałabym wyciągnąć wszystkie żyłki z serca, z całego ciała, żeby już tego nie czuć, żeby nie czuć się tak, jakbym była całkiem sama, już nawet bez siebie.
Kiedyś nawet przemknęła mi przez głowę myśl, że któregoś dnia nie wytrzyma i odejdzie. Byłam zmęczona ciągłymi pytaniami o to co, kiedy i ile jem. Chciałam być wtedy sama. Odsuwałam się od niego kiedy próbował mnie przytulać. I chyba zaczynałam go denerwować swoim smutkiem. Nie mogliśmy o niczym rozmawiać bo zawsze kończyło się to pytaniem: czemu jesteś smutna?
Tego dnia przyszedł odwiedzić mnie w szpitalu. Nic nie wskazywało na to co za chwilę miało się stać! No, może to, że nie pocałował mnie w policzek, jak zawsze. Wtedy zawsze odwracałam głowę.
Chciałam mu powiedzieć o tym jak długo udało mi się ćwiczyć w nocy, pochwalić się moim cichym sukcesem, ale z drugiej strony wiedziałam, że nie zrozumie mojego entuzjazmu, że nie będzie ze mnie dumny.
Poprosił żebym usiadła. Wziął mnie delikatnie za rękę. Powiedział, że nie wytrzymuje tego napięcia, tej bezradności, kiedy nie może mi pomóc.
Patrzyłam tępo w podłogę. Nie wierzyłam. Nie chciałam wierzyć. A może było mi to obojętne...?
Usłyszałam pisk kół pociągu. Zgrzyt. Miażdżył rozpostarte na torach ciało. Chciałam żeby ON zobaczył to zmasakrowane ciało, usłyszał ostatni krzyk. Chciałam żeby poczuł kroplę łez uronioną za późno.
Jedno ogromne milczenie.
Nagle wyschły we mnie łzy. Byłam pusta. Jak szklana figura wyrzeźbiona z bólu. Nagle poczułam złość. Byłam zła na siebie. Wcześniej z naiwnością patrzyłam na to co mam. Byłam pewna, że to mi jest dane na zawsze. I nagle wszystkie plany stały się prochem, nędznymi kawałkami szkła.
Uwolniłam dłoń ze splotu jego rąk - po co udawać przyjaźń skoro on nie może być mój, a ja jego?
Poczułam się jakbyśmy czekali na koniec świata.
Kiedyś mi coś obiecał. Ale złamał tę przysięgę - przestał kochać. Ale ja też coś obiecałam... nigdy więcej. Teraz już nie wiązały nas żadne przysięgi.
Kiedy tylko wyszedł poszłam do pokoju, wyjęłam żyletkę spomiędzy warstw prześcieradła - metal drżał z przejęcia - tak długo czekał. Cięcie. Krew. Pamiętam to jak własną śmierć... Delikatna krew spływa czerwienią po dłoni. Chwilowy grymas na twarzy i wreszcie ulga... Czuję się wolna. Nareszcie. Strugi jasnej, czystej, rzadkiej krwi leją się na podłogę. Po chwili krew gęstnieje, staje się lepka i ciemna, zasycha grubą warstwą na pociętej ręce jak rdza na starym gwoździu.
Cienie nacięcia na skórze jeszcze parę dni przypominały o rozstaniu.

Popatrzyłam znów na ławkę. Wciąż na niej siedziała.
I nagle ogarnęło mnie tak silne współczucie... Chciałam podejść do niej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, żeby nie płakała... albo po prostu usiąść i płakać razem z nią.
Ale byłam oddzielona od niej szyba, która dzieliła nasze światy: życie i umieranie.
Dotknęłam palcem szyby, ale to nie osuszyło jej łez. Przysunęłam bliżej policzek i ciepły oddech odcisnął się na wilgotnej szybie.
Waga: 28, 2 kg


14 sierpnia 2004r.



Widziałam piękny zachód słońca: bladoniebieskie chmury, różowe obłoczki.
Patrzyłam na to zachodzące słońce i myślałam... czy rzeczywiście tam, w górze są anioły?
Nikt nie wie co dzieje się po cichu we mnie samej.
Chciałabym jak najszybciej spotkać się z mamą.
Była taka pogodna, radosna... urodzona optymistka. miała siłę by walczyć o własne marzenia, by się nie poddać. Za to ją podziwiałam.
Nie mogę o niej zapomnieć. Zbyt wiele dla mnie znaczyła aby tak po prostu wyrzucić ją z myśli, z życia, z serca...
Nie zdążyłam jej podziękować.
Nie mogę się doczekać chwili kiedy znowu będziemy razem żartować, śmiać się.
Czasem wieczorem, gdy mi smutno, Anna czyta mi te książki, które lubiła mama, a ja próbuję śpiewać jej ulubione piosenki... próbuję, bo tak naprawdę z trudem oddycham...
Minęło już tyle czasu, a ja ciągle nie mogę pogodzić się z myślą, że jej już nie ma na tym świecie...
Dlaczego zostawiłaś mnie samą?
Kiedy odeszłaś... straciłam siłę, ochotę, chęć do życia...
Kiedyś, kiedy śmiałyśmy się, kiedy rozmawiałyśmy, czas zdawał się nie istnieć, a świat wydawał się pięknym snem.
Jesteś teraz wysoko. Pewnie patrzysz na mnie. Może nawet się uśmiechasz...?
Czasem trudno jest nie tracić wiary, nadziei na to, że się uda, że wszystko jeszcze będzie piękne...
Tyle razy byłam zła, że nie pozwalałaś mi na tyle rzeczy, nie zgadzałaś się ze mną.
Ale dałaś mi wspaniały dar jakim jest życie.
Gdybym wiedziała, że wtedy po raz ostatni Cię zobaczę, objęłabym cię mocno i modliłabym się do Boga, by pozwolił mi być twoim aniołem stróżem.
Smutno mi... dlaczego nie ma Cię przy mnie?
Tak bardzo Cię potrzebuję...

Czuję lęk. Nie wiem przed kim, przed czym. Ale wiem, że się boję. Ręce często mi się trzęsą.
Anna śpiewa mi piosenki, które kojarzą mi się z dzieciństwem.
Pomaga mi też przy pisaniu tego pamiętnika, bo ja nie mam na tyle siły by utrzymać przez długi czas długopis w dłoni.

Mamo, a może to Ty zesłałaś mi Annę?
Waga: 28 kg


15 sierpnia 2004r.



Kiedyś myślałam, że mam dość siły by zmienić świat. Chyba porwałam się z motyką na słońce. Potem pomyślałam, że spróbuję zmienić chociaż tych, którzy mnie otaczają, których kocham. Ale dopiero teraz zauważyłam, że zamiast zmieniać innych powinnam zmienić siebie.
Co się naprawdę liczy? Czy gdyby teraz Bóg wyciągnął po mnie dłoń, czy mogłabym spokojnie odejść? I czy tam, w górze, cierpienie się wreszcie skończy?

Anna otworzyła okno żeby wpadło trochę światła i powietrza. Duszno. Bolą mnie nogi i ręce. Słyszę swój ciężki oddech.
Waga: 28 kg


16 sierpnia 2004r.



Chyba gdybym mogła narodzić się ponownie, przeżyłabym życie w inny sposób.
Nie poddałabym się, walczyłabym z depresją.
Dlaczego nie zauważyłam wcześniej, że cięcie skóry i utrzymywanie "czystego" łożądka to nie dowód siły, ale słabości?
Ustępowałabym ojcu, nie próbowałabym za wszelką cenę udowodnić swojej racji.
Zobaczyłabym jak wielką miłością darzą mnie moi przyjaciele, jak się o mnie martwią i do jakich poświęceń są zdolni.
Nie odpychałabym niewdzięcznie miłości, pozwoliłabym żeby jej skrzydła uniosły mnie wysoko, ponad światem aniołów.
Nie pogrążałabym się w depresji i nie raniłabym siebie myśląc, że nikt mnie nie kocha i nikomu na mnie nie zależy...
Mogąc zacząć wszystko od nowa, zawładnęłabym każdą minutą... patrzyłabym na nią tak długo, aż zobaczyłabym ją rzeczywiście... żyłabym nią... i nie oddałabym nigdy.
Teraz wiem, że każda chwila, którą Bóg mi daje jest skarbem.
Teraz wiem, że miłość wymaga zapomnienia o sobie, zaufania i całkowitego oddania.
Zdałam sobie sprawę z lęku, który uniemożliwiał prawdziwe uczucie, z nieuczynionych gestów, niewypowiedzianych słów, z miłości... którą mogłam kogoś obdarzyć, ale nie obdarzyłam.
Zdałam sobie sprawę z niespełnionych przyrzeczeń i z utraconego czasu.
Nie chcę ranić innych. Widzę jak cierpią patrząc na mnie, a raczej na to co ze mnie zostało... cień dawnej Weroniki.
Czuję się jakbym już była daleko... jakbym zostawiła tutaj tylko martwą skorupę...
Jestem zmęczona. Tak mi ciężko. Ciężko nawet kiedy leżę, nawet kiedy nie robię nic.
Liczę motyle na półce. Mojego karminowego mam na szafce obok łóżka.
Waga: 27, 4 kg


17 sierpnia 2004r.



Jestem słaba. Leżę na łóżku z oczami utkwionymi w złote gwiazdy poprzyklejane na suficie.
Anna pomaga mi w napisaniu tego, co czuję.

Wiem już, nie dożyję swoich 18. urodzin. Wiem, że już niewiele czasu mi pozostało. Dopiero teraz rozumiem jak kruche jest życie i jak łatwo je stracić. Ale za późno to zrozumiałam.
Byłam za słaba. Nie poradziłam sobie z życiem... wbrew pozorom, życia także trzeba się nauczyć. Ten kto umie żyć jest szczęśliwy...
Teraz wiem... że jutro nie jest zagwarantowane nikomu. Być może dzisiaj patrzysz po raz ostatni na tych, których kochasz. Może nie być jutra dla Ciebie albo dla kogoś, na kim się zależy, może nie być jutra dla was. Nie czekaj dłużej, zrób to co masz zrobić - dzisiaj, bo jeśli okaże się, że nie doczekasz jutra... będziesz żałował dnia, w którym zabrakło ci czasu na jeden uśmiech, na jeden pocałunek, że byłeś zbyt zajęty, by powiedzieć kocham.
Jeśli nie zrobisz tego dzisiaj, jutro będzie takie samo jak wczoraj.
Życie jest tak krótkie.
Straciłam to, co miałam. Zamknięta w swojej samotności nie zauważałam przyjaciół z wyciągniętymi dłońmi. Miałam przyjaźń, ale przeminęła... potem odeszła miłość. Ale nawet jeśli ktoś odebrał ci wszystko, co miałeś, to co kochałeś - nie poddawaj się. Teraz twoja kolej - odbuduj to, stwórz sobie ten świat, w którym chcesz żyć.

Dla mnie jest już za późno. Nie założę białej sukni... nie będę mogła nosić złotego krążka na palcu... zostanę sama na zawsze... sama z moją samotnością... nie będę mogła przeżyć dziewięciu miesięcy oczekiwania, współtworzenia z Bogiem kolejnego cudu... i nigdy nie dostanę bukieciku więdnących polnych kwiatków, ani laurki z "tańczącymi" literkami "dla babci"... ani ciepłego buziaka pachnącego dzieciństwem...
Ale chciałabym zostawić po sobie ślad.
Jeśli dzięki tym zapiskom choć jedna osoba zrozumie jak straszną i wyniszczającą chorobą jest anoreksja, to nie umrę na marne.
Mam nadzieję, że może moja śmierć da początek nowego życia choć jednej osobie...
Jestem zmęczona życiem... bezradna... trochę samotna... i zagubiona... ale wciąż JESTEM.
Waga: 27 kg



*********

Obudziłam się. Oddechem nakreślam myśli. Anna znowu jest przy mnie. Jakaś inna. Jakby... jaśniejsza...
Waga: 0 kg

*********


18 sierpnia 2004r.



Weronika zasnęła. Śpi. Nie obudzi się już. Teraz jest jej lepiej...

Anna


źródło: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Grupa Wsparcia Psychicznego Strona Główna -> anorexia nervosa Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin